Na imię mi Joanna. Mam 27 lat i ważę 144.1 kg. 144 kilogramy nieszczęścia, kompleksów, niezadowolenia. Udzielałam się kiedyś na tym forum, pod innym nickiem i szczerze mówiąc był to jedyny okres w moim życiu, kiedy udało mi się zrzucić jakieś tam kilogramy. W momencie, kiedy odpuściłam sobie pisanie, zaczęłam usprawiedliwiać coraz to częstsze napady obżarstwa i odkładać moment opanowania „na jutro, na jutro, na jutro”. Wiecznie na jutro, nigdy na dziś. Nie wiem dlaczego zwlekałam prawie 3 lata z powrotem na forum. Pamiętam jak uwielbiałam przesuwanie suwaka w prawą stronę, uwielbiałam wchodzić tutaj i widzieć, że moje posty nie pozostają bez odpowiedzi, poznałam tu kilka naprawdę sympatycznych dziewczyn. A później się po prostu poddałam. Poddawałam się każdego dnia, przegrywałam z głodem, przegrywałam z brakiem silnej woli, przegrywałam z emocjami, które zażerałam.
Chciałabym kolejny raz stanąć do walki z samą sobą. Nie mam już w życiu nic do stracenia. Jestem na dnie. Jestem nieszczęśliwa, samotna, niepewna siebie. Nie zawsze taka byłam. Ludzie mieli, być może dalej mają mnie za osobę dość pogodną, otwartą, ale to tylko pozory. Ja tak naprawdę chciałabym zniknąć. Czasami marzę o tym, żeby stać się niewidzialną. Najchętniej zaszyłabym się w domu i w ogóle nie wychodziła do ludzi. Mam beznadziejną pracę. To głupie, ale wydaje mi się, że nie mam lepszej przez moją wagę. Nie jestem dla pracodawcy atrakcyjnym pracownikiem, widząc mnie, zapewne myśli o tym, jaka jestem leniwa i odrażająca. Przekonałam się o tym niejednokrotnie. Wysyłając aplikacje na przeróżne stanowiska, zostawałam zapraszana na rozmowy. A później…widziałam to wyraźnie. Widok osób odpowiedzialnych za rekrutację, które zadawały mi pytania jakby od niechcenia, z góry wiedząc, że takiej osoby jak ja nie potrzebują. Po kilkudziesięciu takich rozmowach naprawdę się załamałam. Każda kolejna rozmowa jest dla mnie jak skazanie. Jestem z góry przekonana o tym, że nic z tego nie będzie, boję się oceniania, zwyczajnie brakuje mi wiary we własne siły i możliwości, czuję się nic nie warta. Z tego i wielu innych powodów ograniczyłam mocno spotkania z przyjaciółmi. Nie czuję się dobrze, kiedy spotykam się z koleżankami, każdej z nich wiedzie się jakoś w życiu i układa, opowiadają z przejęciem o swojej codzienności a kiedy pada pytanie „a co u ciebie” ja zwyczajnie nie wiem co powiedzieć. Dlatego zapragnęłam jakiejś zmiany w moim życiu. Bo nie chcę się więcej zamykać w domu i w 4 ścianach marzyć o życiu, jakie mogłabym prowadzić. Jestem głęboko nieszczęśliwa, niezadowolona ze swojego życia i dojrzałam do decyzji, że zamiast zażerać swoje smutki i wpędzać się tym samym w jeszcze większe bagno i w jeszcze większą otchłań rozpaczy, warto byłoby coś zmienić.
Kilka słów o moim odżywianiu. Jestem kompulsywnym obżartuchem. Moje jedzenie jest jedzeniem emocjonalnym. Często wpycham w siebie miliony kalorii zupełnie nieświadomie, często odczuwam głód gdzieś wewnątrz siebie, nawet chwilę po obiedzie. To nie jest głód fizyczny, nie ma takiej możliwości. Wstydzę się jeść otwarcie, przed rodzicami, przed znajomymi, przed ludźmi na ulicy. Ja pożeram w ukryciu. Znoszę do domu tony żarcia, które przemycam i pochłaniam po cichu, zamknięta w pokoju, oglądając film lub czytając książkę. Słone, ostre, słodkie, wszystko na zmianę. A później upycham gdzieś puste papiery po słodyczach, między ubraniami, w szafkach, aż uzbiera się z tego potężny wór, który później wynoszę ze wstydem, kiedy nikogo nie ma w domu. Jestem jak narkoman, jak alkoholik, chowam się ze swoim nałogiem. Nienawidzę siebie za to. Od nowego roku, w noc sylwestrową, przyrzekałam sobie poprawę. Obiecywałam sobie, że właśnie jest ten moment, że chcę coś zmienić. Dzisiaj jest 14 luty, nie wytrzymałam w zdrowym odżywianiu ani jednego dnia. Ani jednej godziny w tym roku nie przeznaczyłam na ćwiczenia. Codziennie, kładąc się spać, składam sobie obietnicę, że od jutra zmieniam swoje życie i codziennie łamię to słowo dane samej sobie. Zaczynam dzień owsianką, płatkami musli, na wodzie. W połowie dnia rzucam się na żarcie i znów powtarzam, od jutra, bo dzisiaj coś tam… i wynajduję coraz to bardziej żenujące wymówki. Od jutra, bo dzisiaj nie mam co zjeść na drugie śniadanie. To pochłonę białą bułę z masłem i żółtym serem. Od jutra, bo dzisiaj akurat jest jakiś smaczny obiad, którego chcę się nażreć. Od jutra bo mnie dzisiaj boli głowa, bo nie mam ochoty na ćwiczenia. Nie! Koniec! Nie chcę od jutra. Chcę coś zmienić. Chcę zacząć żyć! Chcę czuć się dobrze w swojej skórze. Chcę móc wejść do sklepu i kupić sobie ubranie! Chcę móc kupić kozaki, które zapną mi się na łydce! Boję się o siebie. Zauważam u siebie jakieś początki depresji i nie chcę już w niej trwać, chcę się z tego wyrwać, chcę stać się w końcu w swoim własnym odczuciu osobą wartościową.
Wczoraj rozstałam się z facetem po 2 latach związku. Ostatnie tygodnie to była równia pochyła. Przepłakałam pół nocy, ale dzisiaj wstałam z nowymi siłami. Chyba w końcu znalazłam siły. Który dzień będzie najlepszy na rozpoczęcie zmian w życiu, jeśli nie 14 luty? W końcu chcę pokochać siebie, zrobić dla siebie coś dobrego, odżyć, wykluć się, wyjść z ukrycia. Wróciłam i będę walczyć!