Witajcie!
Wracam...
Po 5 latach.
Ale może od początku. Mam na imię Ania. Moja waga to.... 111 kg. Pojechałam, nie?
Wracam tu... 5 lat temu założyłam wątek i udało mi się schudnąć 29 kg. Poznałam dużo przesympatycznych osób - bigusie, Leonkę, bajeczną, syrfinę, zagubioną, justed, surową, AsieM i wiele wiele innych wspaniałych pozytywnych osób. Był to najszczęśliwszy okres w moim życiu. Tęsknie za wami, tęsknie za pozytywną energią tego miejsca, za wsparciem i zrozumieniem... W ciągu tych 5 lat, wiele razy próbowałam wracać, ale jakoś nieszczególnie mi szło. Wracałam, uciekałam, wracałam, zmieniałam nick, wątki...
Ale dopóki walczysz, jesteś zwycięzcom!
Mam tę samą wagę (buahaha) elektroniczną (sucz z czerwonymi ślepiami), która od 5 lat pokazuje stopniowo więcej i więcej - aż wywaliła najwięcej 113 kg- po świętach bożego narodzenia i od tego czasu myrda się w okolicach 111 kg.
Próbuję - a to jestem tydzień, dwa na dukanie, a to na mż-ecie, a to licze dwa dni kalorie, a to kupuje karnet na siłownie, a to jeżdzę na rowerze, a to kupuję kijki trekingowe itd, itp. Takie zrywy- od 1 dnia do miesiąca trwające. Później tydzień totalnego obżarstwa. Tyle to daje, że od czasu do czasu chudnę 1 kg, 2 kg, a za 2-3 miesiące waga pokazuje kolejne +5 kg.
Czuję się jakbym powoli opadała na dno, a ono- to dno nie ma końca, zagrzebuję się w piachu, głębiej i głębiej...
Nie chodzi o wygląd- nie tylko. Chodzi o to, że nie mam nad tym kompletnie kontroli. Jestem, gruba, wiecznie zasapana, wiecznie zmęczona, wredna, negatywna, pogubiona, miotam się .... Jestem nieszczęśliwa.
5 lat temu nie miałam pracy i kasy- teraz mam. Jedno i drugie. Kosztuje mnie to bardzo dużo czasu i energii, nerwów. To moja główna wymówka - bo nie miałam czasu w pracy zjeść, to wieczorem wpierd*lę połowę zaopatrzenia spozywczego biedronki. Zostałam po godzinach w pracy- to już nie pójdę na siłownie. Bla bla. Tylko, że kurde- wszyscy w mojej pracy tak pracują jak ja i nikt nawet nie ma nadwagi- co najlepsze ludzie spotykają się po pracy z innymi ludzmi, chodzą na fitnesy, balety - ale nie, ja muszę uwalić się przed telewizorem z paczką chipsów i oglądać jakieś głupoty do 24. Czas leci, mija już nie tydzień za tygodniem, a miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Życie ucieka... A ja się zamykam sama w sobie z moimi chipsami, czekoladkami i durnymi programami w tv.
Nie mam planu- jeszcze nie mam. Nie wiem jak bym chciała schudnąć, co bym chciała ćwiczyć itd. Na razie mam plan- zrobić plan, jedzeniowy, treningowy- na jeden tydzień. Małe kroczki, od czegoś trzeba zacząć. Powoli, statecznie, jak rusza lokomotywa, ciężka ogromna a pot z niej będzie spływał. Nakręcić się pozytywnie- przestawić trybik w głowie- jesteś zajebista i dasz radę wszystko, co tylko chcesz, tylko chciej! Ogarniesz ten bajzel, który masz w głowie. 111 kg. Będzie się czym chwalić znowu- schudłam ze 111kg.... :P
Pomożecie? Zmotywujecie, wesprzecie, otrzecie łzę? Opieprzycie, pochwalicie? Pozwolicie uczestniczyć w swoich zmaganiach?